Sama perspektywa dopuszczenia do spożycia w Polsce owadów wprawiła niektórych komentatorów w histerię. Czy rzeczywiście mąka ze świerszczy jest od razu jakąś gnostyczną herezją i zamachem na wszystkie możliwe żywieniowe świętości? W żadnym wypadku. Jedzenie owadów w Polsce nie jest nadzwyczajnym. Mało tego, spożywanie niektórych skorupiaków wpisuje się w tradycyjną polską kuchnię.
Dla niektórych radykałów jedzenie owadów urasta do rangi nawet nie tyle problemu, ile prawdziwej apokalipsy
Komisja Europejska dopuściła do spożycia mąkę ze świerszczy, która od 24 stycznia może już trafić na sklepowe półki także w Polsce. Skoro mowa o mące, to w grę wchodzą także wszelkiej maści wyroby na jej bazie, na przykład makarony czy ciastka. Jakby tego było mało, od 6 stycznia można sprzedawać także mrożone, suszone i sproszkowane larwy mącznika.
Owady są spożywane w wielu częściach świata. Unia Europejska wiąże z tego typu pokarmem pewne nadzieje. W końcu produkcja owadów jest o wiele tańsza, zużywa mniej zasobów, potrzebuje mniej miejsca i potencjalnie jest mniej szkodliwa dla środowiska naturalnego. Co więcej, owady mogą być równie odżywcze, co tradycyjne mięso i ryby.
Czy to oznacza, że będziemy jedli robaki i nie mamy w tej kwestii nic do powiedzenia? Oczywiście, że nie. Dopuszczenie do sprzedaży nowego rodzaju produktu nie oznacza automatycznie próby zakazywania komukolwiek czegokolwiek. Nie ma więc mowy o zabieraniu Polakom schabowych z talerzy. Warto przy tym wspomnieć, że na razie mąka ze świerszczy jest dużo droższa od tradycyjnej, bo kosztuje nawet w okolicach 200 zł za kilogram.
Nieważne jednak, że w gruncie rzeczy nie zmieniło się nic. W Internecie już możemy się spotkać z przejawami histerii niektórych komentatorów, dla których jedzenie owadów przez kogoś innego oznacza zamach na wszystkie możliwe świętości, apokaliptyczne zagrożenie dla cywilizacji łacińskiej i akt niemalże antyreligijny. Zdarzają się nawet pretensje do rządowego TVP Info, że śmie przedstawiać produkcję owadów na cele spożywcze w Polsce jako coś pozytywnego.
Uspokajamy: mąka ze świerszcza nie zagraża polskiemu rolnictwu. Nie jest też żadnym złowrogim spiskiem
Jednym z argumentem podnoszonym zwykle przez radykałów jest to, że owady ma jeść jedynie plebs. Miliarderzy w tym czasie będą opychać się stekami, kawiorem, ośmiorniczkami i szafranem. Trzeba przyznać, że są także bardziej stonowane krytyczne opinie. Przykładem może być wypowiedź byłego ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego dla Radia Pik. Ten martwi się przede wszystkim o los tradycyjnego rolnictwa w świecie, w którym jedzenie owadów się upowszechni.
Nie bagatelizuję tego, ponieważ u nas jedzenie robaków kojarzyło się z czymś złym, z popsutym produktem. Może w Azji jest inne podejście, natomiast zamiast wspierać rolnictwo tradycyjne, związane z uprawą pól, hodowlą zwierząt, gdzie produkuje się mleko czy mięso, to próbuje się eksperymentować z jakimiś produktami spożywczymi, które już nie potrzebują rolnictwa.
Przecież robaki, które – jak sobie Komisja Europejska życzy będziemy pewnie kiedyś jeść – nie będą uprawiane na polach, hodowane w oborach, chlewniach czy w budynkach inwentarskich, tylko w laboratoriach – w jakiś specjalnych pomieszczeniach. Wielkie koncerny międzynarodowe przejmą produkcję żywności, a rolnicy staną się niepotrzebni. Nie wiem, czy to jest początek pewnej drogi? Oby tak nie było
Trudno jednak nawet takie czarne scenariusze brać poważnie. Jak to z każdym „nowym jedzeniem” bywa, żeby się upowszechniło, to musi być jeszcze dostatecznie tanie. Nawet roślinne zamienniki mięsa potrafią być zauważalnie droższe od oryginału. To samo dotyczy mięsa rzeczywiście hodowanego w laboratorium i wytwarzanego bez konieczności uśmiercania prawdziwego zwierzęcia. Unia Europejska, wbrew obawom prawicowych populistów, nie jest ciałem zdolnym do przeprowadzania jakiejś inżynierii społecznej na skalę kontynentu.
Nie wydaje się więc, by należało demonizować jedzenie owadów także w Polsce. Nikt nie zamierza w ten sposób podkopywać tradycji ani tym bardziej uskuteczniać jakiegoś „gnostycyzmu”. Powiedziałbym, że jeśli ktoś ma ochotę przekąsić świerszcza, to nic nikomu do tego.
Jedzenie owadów to żadna przyszłość. To teraźniejszość, także na twoim stole
Ktoś z pewnością odpowie: jeśli redaktorze Chabasiński tak bardzo chcesz, to sam sobie zjedz robaka, skoro jesteś taki mądry. Żaden problem, bo już jem owady. Mogę się przy tym założyć, drogi krytyczny czytelniku, że ty również, choć możesz sobie z tego nie zdawać sprawy. Mała podpowiedź: prawdziwe truskawki połączone z naturalnym jogurtem wcale nie są takie różowiutkie.
Lepiej obeznani w sposobie funkcjonowania przemysłu spożywczego doskonale zdają sobie sprawę z istnienia czegoś takiego jak koszenila. To barwnik spożywczy pozyskiwany ze zmielonych owadów. W tym wypadku chodzi o czerwce kaktusowe. Koszenilę znamy już od starożytności. Co ciekawe, do XVI wieku do produkcji barwników wykorzystywano także porphyrophora polonica: czerwce polskie. Dzięki tym sproszkowanym owadom barwiono tekstylia w całej Europie. Czerwce były ważnym towarem eksportowym ówczesnych ziem polskich. Niestety, obecnie owady te występują już bardzo rzadko.
Wracając do czasów współczesnych: barwnik E120 mogliśmy znaleźć w całym mnóstwie produktów spożywczych trafiających na polskie stoły. Koszenila trafia nie tylko do jogurtów i serków. Znajdziemy ją także w kisielach, galaretkach, owocowych dodatkach do czekolad, słodyczach i w wędlinach. Jedząc salami, frankfurterki czy swojską kiełbasę śląską zajadamy się także sproszkowanymi pluskwiakami. E120 figuruje także w składzie M&Msów. Po tym, jak konsumenci zdali sobie sprawę z istnienia koszenili, niektóre firmy postarały się ją czymś zastąpić. Inne nie zaprzątają sobie tym problemem głowy.
Teraz wróćmy do tej jakże problematycznej mąki ze świerszczy. Co do swojej istoty nie różni się ona niczym od koszenili. Mamy po prostu do czynienia z ususzonym i sproszkowanym owadem. Różnica jest taka, że świerszcz nie barwi produktów spożywczych na czerwono.
Naprawdę ktoś myśli, że skorupiaki tak bardzo się różnią od owadów?
Wiemy, że jedzenie owadów i wykorzystywanie ich w przemyśle nie są Polakom obce. To jednak nie koniec, bo poza owadami na nasze stoły trafiają także inne stawonogi. Mowa oczywiście o skorupiakach. Owszem, istnieją zauważalne różnice pomiędzy jednymi a drugimi. Każdy jednak zgodzi się z pewnością, że w obydwu przypadkach jest to dużo mniejsza różnica, niż względem ryb.
Ktoś oczywiście mógłby powiedzieć, że krewetkami zajadają się głównie wielkomiejskie elity a homary to już w ogóle jedzenie bogaczy. Rzeczywiście, kraby lepiej zostawić w spokoju. Jedyne co popularne paluszki krabowe mają w składzie z jakiegokolwiek stawonoga to wspomniana już koszenila. Jest jednak jeszcze jeden skorupiak, który jest bardzo interesującym przypadkiem.
Chodzi o raki, które przed laty były bardzo charakterystycznym specjałem polskiej kuchni. Chłopi jedli je już w średniowieczu, szlachta zasmakowała w nich w XVII wieku, a w XIX wieku stały się popularne także wśród mieszczan. Polacy jedli raki, dopóki ich populacji nie zdewastowała tzw. dżuma racza, choroba wywołana przez pewien gatunek grzyba. Dzisiaj raki to już drogi rarytas, a krajowa produkcja hodowlanych skorupiaków trafia głównie na eksport. Nie jemy raków najczęściej dlatego, że nas na nie po prostu nie stać.
Twierdzenie, że jedzenie stawonogów było poniżej godności dumnego polskiego Sarmaty, jest po prostu błędne. Także dzisiaj w wielu produktach spożywczych znajdujemy barwnik ze sproszkowanych owadów. Żadna licząca się instytucja nie próbuje też zakazywać mięsa. Nie ma więc o co kruszyć kopii. Nie chcesz? To nie jedz.