Sprzedaż żywych karpi jeszcze kilka lat temu stanowiła nieodłączny element przedświątecznych zakupów w Polsce. Na szczęście coraz więcej sieci rezygnuje z obecności żywych ryb w asortymencie. Czemu „na szczęście”? Jeśli ktoś myśli, że chodzi mi o rozczulanie się nad samymi rybami, to z góry odpowiadam: nie tym razem. Są inne powody uzasadniające rezygnację z tego zwyczaju.
Nie ma się co oszukiwać: sklepowe karpie nie spędzają ostatnich dni w krystalicznie czystej wodzie źródlanej
Zbliżają się święta Bożego Narodzenia i wraz z nimi tradycyjne już rozważania nad tym, czy sprzedaż żywych karpi w polskich sklepach nie powinna być zakazana. Nie ukrywam, że jestem zwolennikiem takiego właśnie rozwiązania. Zdaję sobie jednak sprawę, że osób o ograniczonej empatii względem zwierząt raczej nie przekonam argumentami związanymi z dobrem ryb. Tym razem nawet nie będę próbować. Są bowiem inne, nieco bardziej pragmatyczne argumenty za pozbyciem się tego zwyczaju z polskich sklepów raz i na zawsze.
Przede wszystkim żywe karpie stłoczone w sklepowych basenach niczym sardynki w puszce wcale nie są najlepszym materiałem na posiłek dla ludzi. Nie chodzi mi nawet o słynny mulisty smak, który jest w dużej mierze kwestią gustu czy sposobów przygotowania ryby. Problem jest tak naprawdę dużo bardziej poważny. Jak myślicie, drodzy czytelnicy: w czym te karpie pływają przed sprzedażą? Przy czym słowo „pływają” traktujmy w tej kwestii bardzo umownie.
Oczywiście, chodzi o wodę. Nie sposób jednak nie zauważyć, że pływa w niej mnóstwo żywych ryb. W najgorszym wypadku będzie to kilogram karpia na litr, o ile oczywiście sklep zamierza trzymać się zaleceń Głównego Inspektoratu Weterynarii. Żywe istoty mają to do siebie, że oddają się różnym czynnościom fizjologicznym.
Ilość karpi stłoczonych w typowym sklepowym basenie oraz okres ich ciągłej sprzedaży podpowiada, że basen z rybami będzie się brudzić dość intensywnie. Zwłaszcza że część z nich nie dożyje do momentu sprzedaży w tym nienaturalnym i raczej parszywym środowisku, pełnym ekskrementów, śluzu i krwi. Równocześnie wspomniane zakładają wymianę przynajmniej 1/3 wody z basenu co 12 godzin. To zbyt mało, by doszło do rzeczywistego oczyszczenia zbiornika. Środowisko z pewnością nie pozostaje bez wpływu na jakość mięsa takiego karpia. Smacznego!
Na szczęście sprzedaż żywych karpi staje się dla sklepów większym problemem niż źródłem zysków
Oczywiście zjedzenie karpia przebywającego przez swoje ostatnie dni w sklepowej zupie z niezbyt apetycznych składników raczej nam poważnie nie zaszkodzi. W przeciwnym wypadku musielibyśmy prawdopodobnie zrezygnować ze spożywania także innych gatunków ryb. Część badaczy od czasu do czasu przestrzega nas na przykład przed pangą, tilapią czy hodowlanym łososiem. Trzeba przyznać, że polski sklepowy karp nie był na razie przedmiotem głośnych badań.
Kolejną konsekwencją kiepskich warunków przetrzymywania karpi w sklepie jest komplikowanie zakupów klientom niezainteresowanym tymi rybami. Mówiąc wprost: baseny z karpiami pięknie nie pachną. Aromat miewa też tendencję do niesienia się na niemałą odległość. Pomaga oczywiście wstrzymywanie oddechu. Przynajmniej na tyle, by oddalić się na bezpieczną odległość. Że niby rybki śmierdzą redaktorowi Chabasińskiemu? Niekoniecznie. Podejrzewam, że to bardziej kwestia tego, w czym te karpie pływają.
Z pewnością prowadzenie sprzedaży żywego karpia w supermarketach, nie wspominając nawet o dyskontach, stanowi logistyczny koszmar dla pracowników samych sklepów. Nie dość, że trzeba ryby utrzymywać przy życiu, wymieniać tą wodę, coś zrobić ze spuszczaną z basenu cieczą, to jeszcze pojawia się problem uśmiercania karpi. Nie każdy klient chce kupować żywą rybę. Sklep zaś nie ma prawa ich zabijać w obecności dzieci. Wyraźny zakaz znajdziemy w art. 34 ust. 4 pkt 2) ustawy o ochronie zwierząt. To oznacza konieczność wygospodarowania jakiegoś osłoniętego miejsca do zabijania sprzedawanych ryb.
Swoją drogą, skoro w Polsce z jakiegoś powodu tematem tabu stały się niedzielne zmiany w handlu, to czy nie powinniśmy się również pochylić nad losem pracowników, którzy muszą zajmować się ubojem karpi?
Dlaczego mielibyśmy trzymać się komunistycznego zwyczaju, skoro dzisiaj możemy sobie kupić, jaką tylko rybę chcemy?
Wreszcie powinniśmy się zastanowić nad tym, czy nie powinniśmy dokonać swoistej dekomunizacji przedświątecznych zakupów. Sprzedaż żywych karpi to w końcu pomysł władzy ludowej, skądinąd nadspodziewanie mało diaboliczny. Hasło „karp na każdym wigilijnym stole w Polsce” wzięło się z tego, że po II Wojnie Światowej nie bardzo było jak pozyskać dostatecznie dużo innych ryb, by zaspokoić przedświąteczne zapotrzebowanie społeczeństwa.
Flota rybacka była wówczas w odbudowie, hodowle dopiero trzeba było zorganizować. Padło na karpia dlatego, że to ryba łatwa i tania w hodowli. Warto wspomnieć, że żywe karpie rozdawano także w zakładach pracy. Być może to stąd wziął się zwyczaj pozyskiwania ryby, wrzucania jej do wanny na kilka dni i samodzielnego jej zabijania tuż przed świętami.
Dzisiaj w czasach zglobalizowanej gospodarki nic nie stoi na przeszkodzie, by wrócić do przedwojennych tradycji wigilijnych. Wówczas karp rzeczywiście pojawiał się na polskich stołach, ale raczej jako jedna z wielu ryb. Obecnie możemy sobie kupić praktycznie, co tylko chcemy: tuńczyk, łosoś, halibut, pstrąg, śledź, bardziej egzotyczne i wyszukane gatunki. Jeśli ktoś ma fantazję, to może się zdecydować na owoce morza. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by kupić sobie karpia już uśmierconego i wypatroszonego.
Powiedzmy to sobie wprost: sprzedaż żywych karpi oraz ich kupowanie nie mają już żadnego sensu. Trudno byłoby się doszukać jakiegokolwiek uzasadnienia ekonomicznego, kulinarnego czy nawet kulturowego.