Polski rynek nieruchomości wariuje. Cena metra w stolicy to już prawie 10 tys. za metr, a większość mieszkań w tym mieście kupuje się wcale nie po to, by tam mieszkać. To jakiś błąd w wolnorynkowym matriksie. Wzorem Berlina, moglibyśmy wreszcie wprowadzić jakiś limit. Bo inaczej do Warszawy będziemy dojeżdżać z Łomży, a do Gdańska – z Rumi.
10 095 zł – tyle w styczniu trzeba było zapłacić za metr kwadratowy mieszkania w Warszawie, wynika z danych serwisu RynekPierwotny.
W innych dużych miastach jest niewiele lepiej. W Krakowie na przykład trzeba wyłożyć 9,1 tys. zł. W Gdańsku czy Wrocławiu ceny jeszcze nie są aż tak horrendalne, ale metr kosztuje też grubo ponad 8 tys.
Średnia cena mieszkania w stolicy to już 631 tys.! A przeciętny metraż to nie tak znowu wiele – raptem 61 metrów kwadratowych. Kto jest w stanie udźwignąć taką inwestycję? Dla przeciętnego Kowalskiego to coraz częściej marzenie ściętej głowy.
Limit za metr kwadratowy. Uczmy się od Niemców
Bo to nie Kowalski jest coraz częściej „targetem” inwestycji mieszkaniowych. Eksperci uważają, że zdecydowaną większość nieruchomości kupują inwestorzy – przynajmniej w stolicy. Niektórzy uważają, że jest to 60 proc., inni że jeszcze więcej.
Sytuacja jest więc trochę absurdalna. Inwestorzy traktują mieszkania jako lokaty kapitału. Więc nieruchomości często po prostu stoją puste – a właściciele tylko czekają i liczą, jak wzrasta ich wartość. I zwykle mają po kilka, nawet kilkanaście takich nieruchomości.
A zwykłemu Kowalskiemu zostaje coraz częściej wybór: albo jakaś klitka, w której ciężko zamieszkać z rodziną, albo zamieszkanie na przedmieściach. Z tym, że definicja przedmieść się zmienia. Dawno temu warszawiacy uznawali za przedmieścia Ząbki czy Marki. Teraz zalicza się do nich też Żyrardów. A zaraz pewnie będziemy dojeżdżać do stolicy z Łomży czy Łowicza.
Pytanie tylko, czy to wszystko ma sens. Czy chcemy, by centra naszych miast zamieniały się w „inwestycyjne oazy”, w których mało kto mieszka? Czy może marzą nam się jednak miasta żywe, w których życie tętni i po 17:00 w piątek – i to nie wyłącznie dzięki turystom?
Jeśli tak, to warto pomyśleć o maksymalnej cenie za metr kwadratowy. W Berlinie już wprowadzono takie rozwiązanie, choć dotyczy ono wynajmowanych nieruchomości. Akurat Niemcy tak mają, że wolą wynajmować. A my wolimy kupować. Może więc przyda nam się limit za metr kwadratowy mieszkania?
Bo ceny nieruchomości to taki błąd w wolnorynkowym matriksie. Oczywiście możemy patrzeć jak ceny rosną i rosną, a dojazdy się wydłużają i wydłużają. Ale może lepiej pomyśleć o alternatywnym rozwiązaniu? Zwłaszcza gdy trwa kampania wyborcza?