Wydawałoby się, że najważniejszym tematem wśród wykładowców na polskich uczelniach powinno być kształcenie studentów. Należy wierzyć, że w wielu szkołach wyższych tak właśnie jest. Ale niestety, nie wszędzie się tak dzieje. Realnym tematem nr 1 w gronie części wykładowców są powierzone im… godziny dydaktyczne. Wraz z ich liczbą szybuje bowiem w górę wynagrodzenie. Stąd urastają one niemal do fetyszu wykładowców.
Etat nauczyciela akademickiego to tylko 8 godzin zajęć tygodniowo
Etat wykładowcy zatrudnionego na stanowisku dydaktyczno-badawczym obejmuje 8 godzin zajęć ze studentami tygodniowo. Pozostałe 32 godziny powinny w takiej sytuacji zostać przeznaczone na przygotowanie do nich, badania oraz obowiązki administracyjne.
Tak to wyglądało w polskiej nauce przez wiele lat, ale w pewnym momencie wykładowcy zauważyli, że przy tak niskim pensum mogą mieć np. 1,5 etatu albo i 2. Bo wówczas poprowadzą te 12 czy nawet 16 godzin, wynagrodzenie wzrośnie do tego proporcjonalnie, a z resztą… coś się wymyśli.
Ten trend, zapoczątkowany w uczelniach prywatnych, z czasem zaczął pojawiać się także w publicznych szkołach wyższych i dziś stanowi zjawisko, które nikogo nie dziwi. W swojej istocie jest ono zresztą bardzo szkodliwe.
Prowadzi do tego, że uczelnie uruchamiają dużo nowych kierunków, by wygenerować jak najwięcej godzin dydaktycznych, a więc i etatów. A kadry często nie martwią się tym, co w przyszłości zrobią ze sobą absolwenci.
Z ich perspektywy w takich okolicznościach najważniejsze jest to, żeby godzin było jak najwięcej. Zwłaszcza że gdy ktoś nazbiera się ich naprawdę dużo, mogą dać zarobki rzędu 2-3 średnich krajowych stosunkowo niskim kosztem.
Obsesyjne mówienie o godzinach
W tych uczelniach, w których panuje przyzwolenie na takie praktyki, o godzinach mówi się bardzo dużo. O tym, że ten ma mało, a tamten dużo. O tym, że temu dali, a tamtej nie dali. Zdarza się, że wykładowcy mocno ze sobą o to rywalizują.
Jeśli w gronie starych wyjadaczy jakimś cudem znajdzie się nowy pracownik, to często wzbudza w nich niechęć, bo… zabiera im godziny. Dodajmy, że w sytuacji, gdy liczba godzin dydaktycznych na uczelniach ściśle przekłada się na zarobki i stanowi ich podstawę, wykładowcy nierzadko ukrywają między sobą ich realną liczbę.
Wykładowcy zamiast walczyć o godziny, powinni wykorzystywać swoje doświadczenie na wolnym rynku
Jeśli spojrzy się na to z zewnątrz, trzeba przyznać, że tego rodzaju rywalizacja wygląda doprawdy niepoważnie. Bo jeśli ludzie ci rzeczywiście mają jakieś kwalifikacje, powinni bez większego problemu móc pozyskać wysoko płatne zlecenia na wolnym rynku.
Można by oczekiwać, że lingwista od czasu do czasu będzie udzielał się jako tłumacz, prawnik sformułuje na piśmie opinię na potrzeby skomplikowanego postępowania, a logopeda raz w tygodniu przyjmie pacjentów. Ale tak robią tylko niektórzy.
Z jakiejś przyczyny wielu wykładowców uparło się, że dodatkowe dochody muszą pochodzić z nadgodzin. A ich zabieganie o nie przypomina walkę polityków o głosy wyborców. W żargonie akademickim pojawia się nawet zbliżone słownictwo.
Gdy politycy mówią zatem o zabieraniu głosów przez plankton lub o ich marnowaniu, wykładowcy narzekają na to samo, tyle, że w kontekście godzin.