Sklepiki osiedlowe. Uprzedzam, że to trauma, którą spowodowało u mnie kilka lat spędzonych na stołecznym Mokotowie. Ale ja ich po prostu… nienawidzę i wierzę, że nie jestem w tym poglądzie osamotniona.
Mokotów, szczególnie Stary Mokotów, to dzielnica, która czasem sprawia wrażenie, jak gdyby sklep się dla niej zatrzymał. I choć liczne przejawy cywilizacji skupiają się wokół ulicy Puławskiej, to znajdziemy tam też takie miejsca, gdzie do dowolnego supermarketu dzieli nas całkiem przyzwoity dystans. Za to sklepik osiedlowy mieści się w każdej kamieniczce.
Może ja jestem okropna, sama siebie czasem nienawidzę za te kosmate myśli. No bo przecież to osiedlowe sklepiki to są nasi, najlepsi, polscy przedsiębiorcy. Płacą tutaj podatki, tak jak Fiskus przykazał, a za sterami firmy stoi często uczciwa, polska rodzina. Żadni tam Niemczy czy Francuzi, którzy wyprowadzają złotówki do raju podatkowego. Ale nie, pomimo tych szlachetnych pobudek, patriotyzmu gospodarczego, naprawdę nie daję rady.
Ja po prostu nienawidzę sklepików osiedlowych
Przepraszam. Zakujcie mnie w dyby albo wpiszcie do tego internetowego rejestru polonofobów (jak trafnie zauważono w komentarzach pod jednym z niedawnych artykułów: nazwisko i tak za bardzo niemieckie, na dodatek niebezpiecznie podobne do znanej dziennikarki TVN24).Cena
Patriotyzm gospodarczy kosztuje, ale podczas, gdy Coca Cola wskazuje na swoim opakowaniu kwotę 4,99 złotego, supermarket oferuje tę samą butelkę za 4,79 złotego, a sklepik osiedlowy za 7 złotych, nie przejmując się szczególnie ceną sugerowaną, to już ten fakt daje do myślenia ile interes polskich przedsiębiorców jest dla mnie wart. No bo krótko potem się okazuje, że przebitka jest także na jogurcie, twarożku, mleku i jajkach, o horrendalnie wywindowanych cenach wędlin i owoców nie wspominając. Sklepik osiedlowe są droższe. W centrum Warszawy są nawet o wiele droższe i obawiam się, że w skali roku mówimy tutaj o kwotach liczonych w tysiącach złotych. Obawiam się, że sprzedawcy osiedlowi momentami zatracili już kontakt z rzeczywistością.
Generalnie sklepy nie czują się też związane promocjami dużych koncernów, których przecież też są beneficjentami. Lód za patyczek, do 6 puszek piwa dwie gratis? „To dla hipermarketów, u nas to nie obowiązuje„. Byłam nawet świadkiem jak przy kliencie rozdzierano czteropak kolorowych napojów i wyjmowano z niego ten gratisowy…
Nie przepadam niestety za wystrojem osiedlowych sklepików, gdzie miejsca zazwyczaj jest niewiele, produkty poukładane są bez większej logiki i to na zasadach sprzyjających miłośnikom bierek, gdzie nierozważnie wyjęta paczka herbaty może zaowocować lawiną ułożonych tuż na niej pomarańczy. Przy większym nagromadzeniu klientów przemieszczanie się po takim sklepie staje się tak uciążliwe, jak to tylko możliwe.
Przeterminowane produkty to w zasadzie chleb powszedni (choć ten ostatni akurat zadziwiająco często jest też świeży i pachnący, zupełnie odwrotnie niż w marketach). Nie zliczę ile razy trafiły mi się przegniłe lub spleśniałe warzywa albo mięso, które zadziwiająco szybko traciło na aktualności. Jakby tego było mało, oferta sklepików jest raczej niewielka. Po jednej-dwóch sztukach towaru, zazwyczaj wybranych marek.
Nie jestem też za wielką fanką obsługi w kameralnych sklepikach osiedlowych. Z jednej strony mam z czasów dzieciństwa wspomnienia sympatycznych pań Grażynek, które zawsze doradzą, które ciasto jest najsmaczniejsze i że lepiej nie brać tej kiełbaski, bo leży u nich już 3 tygodnie. Z drugiej mam też wspomnienia bardziej aktualne, gdzie nie mając okazji do zżycia się ze sprzedawcami trafiałam najczęściej na grupki naburmuszonych, nieżyczliwych, patrzących podejrzliwie na ręce albo każących czekać aż wypali papierosa handlarzy. Albo dwie panie zaaferowane rozmową tak bardzo („niech poczeka”), że aż komedie z czasów PRL-u wydawały się nad wyraz aktualne. I głosuj tu człowieku portfelem, gdy dookoła masz pięć takich sklepików, a do najbliższego marketu daleko.
Jeden z redakcyjnych kolegów, który przez pewien czas mieszkał w mojej okolicy, uwielbia opowiadać historię o kasjerce z „Wierzejek” (stołeczna marka małych sklepików), która za każdym razem wydzielała jemu i jego współlokatorom torebki. Torebki wprawdzie były odpłatne, gotowi byli płacić nawet podwójną cenę, ale to nie to było przedmiotem sporu – należało się troszczyć o środowisko. I nie pomagały argumenty słowne czy nawet delikatne sugestie (bardziej dosłowne byłyby troszkę jednak wygłupieniem się) odnoszące się do kodeksu cywilnego. Jedna odpłatna reklamówka na klienta, bo Amazonia. I ponoć zawsze potem nosili te zakupy martwiąc się czy znowu trzeba będzie zbierać wszystko z urwanej torebki na schodach. Problemy z czystością też są niestety na porządku dziennym.
Fajnie, o ile w ogóle sklepik ma koszyki (bo na wózki nie ma co liczyć). Przynajmniej nie trzeba biegać po sklepie z jajkami pod pachą i saszetką Knorr w ustach. Potem przy kasie jest jednak problem z pakowaniem, a koszyka nie ma gdzie postawić. Sprzedawca wprawdzie robi około 200 transakcji dziennie, codziennie, ale nadal się nie domyśla, że mógłby odkładać towar prosto do torebki, zamiast obudowywać nim kasę fiskalną na wolnych powierzchniach blatu, podczas gdy kolejny klient za nami dodatkowo się niecierpliwi.
Albo jeszcze – klasyczne zagranie w sklepiku osiedlowych – „ojojoj, hihihi, tak mi się 5 kilogramów tych kiwi zważyło, może tak zostać?” i bez oczekiwania na odpowiedź nabijanie na kasę, chociaż tak właściwie to prosiłam o 2 kilogramy. I nie kiwi, ale ziemniaków. No dobra, troszkę może demonizuję, ale na pewno wiecie, do czego piję.
Sklepiki osiedlowe muszą wejść w XXI wiek?
Zastrzegam, że moich spostrzeżeń nie adresuję do bazarków, które chyba z racji swojej specyfiki mają w pewnych aspektach taryfę ulgową, do tego są w stanie zaoferować naprawdę świetne i świeże produkty. Moim głównym problemem są właśnie osiedlowe sklepiki, które ostatnio w dyskusji społecznej pojawiają się jako jedyna iskierka światła w wojnie przeciwko tym obrzydliwym hipermarketom. Ja się z takim stawieniem sprawy nie zgadzam. Być może sytuacja wygląda nieco inaczej w innych regionach Polski, jest to zresztą bardzo prawdopodobne – tzw. odmienna kultura handlu. Mam tego świadomość.
Wydaje mi się, że sklepiki osiedlowe wyrobiły sobie w miarę dobrą renomę na początku lat 90-ych, stanowiąc alternatywę dla czasów słusznie minionych. Ale w międzyczasie niezauważenie uciekło im kilkanaście kolejnych lat w zakresie prowadzenia biznesu i obsługi klienta. W swoim dzisiejszym formacie, także cenowym, nie mają zbyt wiele do zaoferowania. I choć jestem przeciwna „optymalizacji podatkowej” stosowanej przez hipermarkety i warto z nią walczyć, to jednak po tysiąckroć chętniej tam właśnie udaję się na zakupy. Dajcie proszę znać w komentarzach czy jestem kolejną marudzącą bez sensu babą z internetu, czy jednak jest coś na rzeczy.
Fot. tytułowa: Shutterstock