Kluczowy element wdrażanej z mozołem reforma Sądu Najwyższego okazała się sprzeczna z prawem unijnym. Rząd przegrał przed TSUE, chociaż wcześniej wycofał się chociażby ze zmian w wieku emerytalnym sędziów. Wbrew pozorom, wyrok trybunału może mieć istotne znaczenie w przyszłości.
Ustawa o Sądzie Najwyższym była zmieniana osiem razy, zwykle by naprawić błędy poprzednich nowelizacji
Tego można się było spodziewać. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznał, że zmiana wieku emerytalnego sędziów Sądu Najwyższego oraz przyznanie prezydentowi uprawnienia do przedłużania ich orzekania są sprzeczne z art.19.ust.1 Traktatu o UE. Z całą pewnością chodzi o drugie zdanie tego przepisu: „Państwa Członkowskie ustanawiają środki zaskarżenia niezbędne do zapewnienia skutecznej ochrony sądowej w dziedzinach objętych prawem Unii.”
Rządzące Prawo i Sprawiedliwość wielokrotnie próbowało przeforsować swoją wizję reformy jednego z najważniejszych organów władzy sądowniczej w Polsce. Ustawa o sądzie najwyższym doczekała się aż ośmiu nowelizacji. W większości przypadków było to naprawianie błędów powstałych w wyniku wyjątkowo niechlujnej legislacji. Chyba nawet bardziej, niż rozporządzenie już-nie-minister Teresy Czerwińskiej, powodujące nieoczekiwane i szkodliwe skutki, takie jak kłopotliwe wypisanie się z PPK. Trzeba jednak zwrócić uwagę na wycofanie się w toku kolejnych zmian z dwóch istotnych zapisów.
Rząd przegrał przed TSUE jeden z kluczowych elementów swojej reformy Sądu Najwyższego
Przede wszystkim, chodziło o zmianę wieku emerytalnego sędziów Sądu Najwyższego. Pierwotnie wynosił on 70 lat. Rządzący uznali, że powinien wynosić on 65 lat dla mężczyzn i 60 lat dla kobiet. Przy czym sędziowie, którzy nowy wiek emerytalny już osiągnęli, mieli zostać automatycznie przeniesieni w stan spoczynku. Alternatywę stanowiło złożenie do prezydenta podania o zgodę na przedłużenie orzekania. Jak się łatwo domyślić, nowe rozwiązania dotyczyć miały także obecnych sędziów Sądu Najwyższego.
Takie rozwiązania miały swoje konsekwencje. W pierwszej kolejności, rządzący próbowali przenieść w stan spoczynku także Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego. Problem w tym, że jest to organ konstytucyjny. Co więcej, art. 183 ust. 3 Konstytucji ustala sześcioletnią kadencję Pierwszego Prezesa. Kolejny problem dla rządzących stanowiło zróżnicowanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, skądinąd odstępstwo od przyjętych dla wszystkich pozostałych obywateli założeń. Mowa o niezmuszaniu chętnych pracowników do przechodzenia na emeryturę w wieku 60 bądź 65 lat, w zależności od płci. Także umożliwienie prezydentowi wydania w jakimś stopniu uznaniowej decyzji o dopuszczeniu, bądź nie, sędziego Sądu Najwyższego do dalszego orzekania dawało władzy wykonawczej dodatkowy element nacisku na ten konkretny element władzy sądowniczej.
Na szczęście, rządzący wycofali się z zakwestionowanych przepisów zanim TSUE zdążył nałożyć na nich jakąś karę
Cel tych wszystkich założeń był jasny chyba dla wszystkich obserwatorów sceny politycznej. Dlatego właśnie rząd przegrał przed TSUE na dobrą sprawę zanim jeszcze zapadł wyrok. Już pod koniec 2017 r. Komisja Europejska zaskarżyła przepisy o nowym wieku emerytalnym oraz możliwości decydowania przez prezydenta o dopuszczeniu sędziego do dalszego orzekania. W momencie, gdy rządzący zorientowali się, że zmienione prawo jest nie do obronienia, postanowili wycofać się z tego elementu reformy – jeszcze w zeszłym roku.
Ustępstwa bynajmniej nie zakończyły postępowania przed Trybunałem. Ten uznał, że istnieje „wyraźny i doniosły interes” w kontynuowaniu postępowania. Chodzi o doprecyzowanie w ten sposób obowiązującego w całej Unii Europejskiej standardu praworządnościowego. To z kolei stanowi bardzo użyteczne narzędzie dla Komisji Europejskiej, która wciąż ma pewne problemy ze zdefiniowaniem, czym dokładnie „naruszenie praworządności” jest a co nie. Ocena praworządności w oparciu o dość efemeryczne i nieostre pojęcia jest w końcu mocno utrudniona. W poniedziałek 24 czerwca polski rząd przegrał przed TSUE ostatecznie. Zaskarżone przepisy zostały uznane za niezgodne z prawem wspólnotowym. Co więcej: ich wdrożenie, zdaniem Trybunału, upośledzałoby skuteczną ochronę sądową w Polsce.
Klęska polskiego rządu jest sukcesem nie tylko Komisji Europejskiej, ale wszystkich mieszkańców Unii Europejskiej
Taki wyrok nie oznacza teoretycznie dla Polski jakichś większych kar, ponad konieczność uiszczenia kosztów całego postępowania. Było to możliwe właśnie dzięki wycofaniu się w porę z zakwestionowanych przepisów. Polski rząd usunął w ten sposób potencjalne naruszenie unijnego prawa zanim Trybunał zdążył wydać wyrok. Trzeba jednak zauważyć, że takie a nie inne rozstrzygnięcie wyznacza niejako kolejną granicę, której państwa członkowskie nie mogą przekroczyć. To z kolei pozwala domniemywać, że rządzący mogą zrezygnować z dalszych prób pozbycia się niewygodnych sędziów. W tym także z tych przeprowadzanych pod płaszczykiem reformy Sądu Najwyższego. Od wyroku TSUE polski rząd nie może się w żaden sposób odwołać, nie posiada także środków zaskarżenia.
Warto także zwrócić uwagę, a także mimo wszystko pochwalić, dość charakterystyczne dla Prawa i Sprawiedliwości podejście do wyroków unijnych trybunałów. Rząd przegrał przed TSUE, nie pierwszy zresztą raz – jednak o ile polskie władze potrafią polemizować z wyrokami, o tyle sumiennie się do nich stosują. W tym przypadku: zanim jeszcze taki wyrok zapadł. Kłóci się to z rozpowszechnianymi od czasu do czasu tezami o zapiekłym, skrajnie antyeuropejskim charakterze naszej obecnej władzy. Oznacza to także, że istnieje jednak siła, przed którą nawet reformatorskie zapędy obozu Zjednoczonej Prawicy potrafią się ugiąć. Organy unijne stanowią bowiem gwarancję praw i wolności także obywateli naszego kraju.