Dziennikarz Krzysztof Stanowski ogłosił swój zamiar startu w tegorocznych wyborach prezydenckich. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że ewidentnie startuje on „dla beki”. Oficjalnie chce „pokazać widzom, jak wygląda kampania wyborcza od środka”. Gdyby jakimś cudem wygrał i nie chciał sprawować urzędu, to czekałyby nas kolejne wybory. To koszt ponad 300 milionów złotych.
Też nie darzę sympatią naszej sceny politycznej, ale to jeszcze nie powód, by robić sobie żarty z wyborów prezydenckich
Już w maju odbędą się wybory prezydenckie. Ich stawką jest przyszłość sceny politycznej i kierunek, w jakim będzie zmierzać nasze państwo. Od wyniku wyborów zależy tak naprawdę to, które z dominujących stronnictw uzyska szansę na odniesienie zwycięstwa w konflikcie rozdzierającym Polskę od 2005 roku. Zgadza się: to już 20 lat odkąd Prawo i Sprawiedliwość pokłóciło się z Platformą Obywatelską i dawni sojusznicy przerodzili się w zaprzysięgłych wrogów.
Nie oznacza to oczywiście, że w wyborach prezydenckich startują wyłącznie kandydaci „duopolu”. Marszałek Sejmu Szymon Hołownia jeszcze się łudzi, że może tym razem się uda. Konfederacja wystawiła Sławomira Mentzena, który miałby całkiem niezłe szanse na zajęcie trzeciego miejsca, gdyby nie start Grzegorza Brauna. Szeroko rozumianą lewicę reprezentuje już chyba trzech różnych kandydatów. Jest też Marek Jakubiak, który zaznaczył swoją obecność, rzucając pomysłem wprowadzenia bykowego w Polsce. Teraz do tego grona dołączył kandydat na swój sposób wyjątkowy.
Krzysztof Stanowski, bo o nim mowa, jest dziennikarzem związanym niegdyś z Kanałem Sportowym, a także założycielem popularnego Kanału Zero na YouTubie. To samo w sobie nie byłoby oczywiście niczym niezwykłym. Podobnie jak ciągnące się za nim od dawna zarzuty o skryte sympatyzowanie z Prawem i Sprawiedliwością. Stanowski jako kandydat jest o tyle wyjątkowy, że… nie chce wygrać wyborów.
Swój start ogłosił we wtorek na Kanale Zero. Wystąpienie było stylizowane na orędzie do narodu. Rozpoczęcie go od podłożonego głosu generała Wojciecha Jaruzelskiego ogłaszającego stan wojenny zdradza, że nie mamy do czynienia z poważnym wystąpieniem ani żartem szczególnie górnych lotów. O co w takim razie chodzi?
Stoję przed państwem nie po to, aby zostać prezydentem, bo nie mam ku temu kompetencji i doświadczenia. Nie jestem w stanie piastować tego urzędu z odpowiednią godnością i klasą. To zupełnie jak moi konkurencji, ale oni o tym nie wiedzą — powiedział Krzysztof Stanowski. — Poza tym nie stać mnie, żeby zostać prezydentem. Prezydent za mało zarabia.
Sam aspirujący kandydat deklaruje, że chodzi o pokazanie widowni, jak wygląda kampania prezydencka od kuchni. Chce stanąć do debaty w TVP w likwidacji, by ta musiała wyemitować jego spoty wyborcze. Chce też być kamieniem w butach innych kandydatów.
Krzysztof Stanowski w razie wygranej ma dwa rozwiązania, obydwa niepozbawione elementu niepewności prawnej
Trzeba przyznać, że Krzysztof Stanowski z góry przygotował się na najważniejszy zarzut.
Ktoś powie, że to drwienie z państwa. Drwiną jest, że zaraz, nie czarujmy się, wybierzecie sobie marionetkowego prezydenta. Że dwaj najważniejsi zawodnicy w tym wyścigu o pozycję numer jeden w tym kraju, nie są nawet osobami numer jeden w swoich ugrupowaniach. Są chłopcami na posyłki.
Ja bym się pokusił o stwierdzenie, że to nie tyle drwienie z państwa, ile narażanie go na niepotrzebne koszty. Zastanówmy się bowiem przez chwilę, co by się stało, gdyby Stanowski jednak jakimś cudem wygrał. Przytoczony niżej scenariusz będzie tak nierealistyczny, jak to tylko możliwe.
Wyobraźmy sobie, że kampania Rafała Trzaskowskiego idzie równie niemrawo, jak do tej pory. Karol Nawrocki traci łaski prezesa Kaczyńskiego, wsparcie aparatu partyjnego i taryfę ulgową we wszystkich mediach wliczając w to TV Republikę. Szymon Hołownia daje sobie wreszcie spokój z marzeniami o prezydenturze, lewica i skrajna prawica potykają się o własne nogi i rozdrobnienie elektoratów. Do drugiej tury trafiają Krzysztof Stanowski i Marek Jakubiak. W drugiej turze o włos wygrywa ten pierwszy. Co dalej?
Załóżmy, że wszystkie nieuchronne protesty wyborcze zostają odrzucone przez Izbę Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych. Obydwa główne stronnictwa stwierdzają, że nie będą się wygłupiać jakimiś bardziej drastycznymi posunięciami. Nie ma wyprowadzania wojska na ulicę, zarzekania się, że rozstrzygnięcia nie wydał prawdziwy sąd. Najwyraźniej sukcesem jest już to, że nie wygrał ktoś od „tych drugich”. Krzysztof Stanowski nie zmienił zdania, doszedł do wniosku, że ten performance chyba jednak poszedł odrobinę za daleko. Ma tak naprawdę dwa wyjścia z tej kłopotliwej sytuacji.
Nie od dzisiaj wiadomo, że polskie przepisy ustrojowe są dziurawe niczym przysłowiowe sito
Pierwsze z nich znajdziemy w kluczowym art. 291 kodeksu wyborczego, który reguluje objęcie urzędu przez nowo wybranego prezydenta RP.
§ 1. Nowo wybrany Prezydent Rzeczypospolitej składa przysięgę wobec Zgromadzenia Narodowego w ostatnim dniu urzędowania ustępującego Prezydenta Rzeczypospolitej.
§ 2. Ustępujący Prezydent Rzeczypospolitej kończy urzędowanie z chwilą złożenia przysięgi przez nowo wybranego Prezydenta Rzeczypospolitej.
§ 3. Prezydent Rzeczypospolitej wybrany w wyborach, o których mowa w art. 289 § 2, składa przysięgę wobec Zgromadzenia Narodowego w terminie 7 dni od dnia ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego o stwierdzeniu ważności wyborów w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.
§ 4. Prezydent Rzeczypospolitej obejmuje urząd po złożeniu przysięgi.
Po siedmiu dniach od ogłoszenia uchwały Sądu Najwyższego, że wybory prezydenckie były ważne, prezydent-elekt powinien złożyć przysięgę przed Zgromadzeniem Narodowym. Chodzi o uroczyste obrady połączonych izb Sejmu oraz Senatu. Żeby pozbyć się problemu, Krzysztof Stanowski musi jedynie odmówić złożenia przysięgi.
Przynajmniej tak by się mogło wydawać. Tak się bowiem składa, że nie mamy osobnej ustawy dotyczącej piastowania urzędu Prezydenta RP. Możemy jedynie domniemywać, że niezłożenie przysięgi oznacza, że dana osoba nie zostanie prezydentem. Wszystko przez analogiczne rozwiązanie dotyczące praktycznie każdego innego stanowiska z wyboru, w których istnieje obowiązek uroczystego przysięgania albo ślubowania. Przykładem może być tutaj art. 2 ust. 3 ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora:
Odmowa złożenia ślubowania powoduje wygaśnięcie mandatu posła lub senatora.
Najprawdopodobniej w tym momencie przydałoby się rozstrzygnięcie Trybunału Konstytucyjnego, które załatałoby wspomnianą lukę w prawie. Prezydent-elekt bez złożenia przysięgi nie może objąć urzędu, ale nie ma przepisu, który automatycznie pozbawiałby go stanowiska. Problem oczywiście w tym, że obecny Trybunał Konstytucyjny jest w praktyce nieuznawany przez połowę sceny politycznej i nie posiada już żadnego autorytetu w społeczeństwie.
Może lepiej byłoby jednak zostać tym prezydentem? Krzysztof Stanowski zaoszczędziłby Polsce miliony
O wiele pewniejszym rozwiązaniem dla Krzysztofa Stanowskiego byłoby złożenie przysięgi, objęcie urzędu i natychmiastowe złożenie dymisji. Po raz kolejny Konstytucja RP okazuje się dziurawa. Art. 131 ust. 1 przewiduje, że w przypadku przejściowej niemożności sprawowania urzędu Prezydent RP zawiadamia Marszałka Sejmu. Komu jednak powinien przekazać deklarację woli zrzeczenia się go w całości? Ponownie możemy co najwyżej domniemywać, że chodzi o Marszałka Sejmu. Na szczęście tym razem przynajmniej mamy pewność, że prezydent ma w ogóle taką możliwość. Wszystko dzięki art. 131 ust. 2.
2. Marszałek Sejmu tymczasowo, do czasu wyboru nowego Prezydenta Rzeczypospolitej, wykonuje obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej w razie:
1) śmierci Prezydenta Rzeczypospolitej,
2) zrzeczenia się urzędu przez Prezydenta Rzeczypospolitej,
3) stwierdzenia nieważności wyboru Prezydenta Rzeczypospolitej lub innych przyczyn nieobjęcia urzędu po wyborze,
4) uznania przez Zgromadzenie Narodowe trwałej niezdolności Prezydenta Rzeczypospolitej do sprawowania urzędu ze względu na stan zdrowia, uchwałą podjętą większością co najmniej 2/3 głosów ustawowej liczby członków Zgromadzenia Narodowego,
5) złożenia Prezydenta Rzeczypospolitej z urzędu orzeczeniem Trybunału Stanu.
Krzysztof Stanowski ma więc problem z głowy. Państwo zaś wydało ok. 350 milionów złotych na przeprowadzenie wyborów, których wynik okazał się jedynie czyimś żartem. Głupia sprawa. Wybory oczywiście trzeba powtórzyć i po raz kolejny zapłacić za ich organizację. Funkcję głowy państwa sprawuje do czasu ich rozstrzygnięcia Marszałek Sejmu. Tym razem stosujemy skrócone terminy z art. 289 §2 kodeksu wyborczego:
W razie opróżnienia urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej Marszałek Sejmu zarządza wybory nie później niż w czternastym dniu po opróżnieniu urzędu i wyznacza datę wyborów na dzień wolny od pracy przypadający w ciągu 60 dni od dnia zarządzenia wyborów.
Jeżeli tym razem nie stanie się nic niespodziewanego, to chętnego na objęcie urzędu prezydenta mielibyśmy mniej-więcej w drugiej połowie września.